Od kiedy to trwa? To jest dobre pytanie…
Być może od momentu, kiedy zaczęłam zauważać, że w domu coś jest nie tak? Że nie nie jest tak jak u moich koleżanek ze szkoły podstawowej? Może w gimnazjum, kiedy w fazie buntu zaczęłam się sprzeciwiać mojej Mamie? Mówić jej, że nie chcę być już bita, za co byłam znowu uderzana… Może w liceum, kiedy byłam już pewna, że moje dzieciństwo było chore i pełne nerwów, których nigdy nie doświadczały moje koleżanki?
Czy ja jestem inna?
Tak, zdecydowanie był to czas liceum. To wtedy właśnie zaczęłam zauważać, że gdy się zdenerwuje- szumi mi w głowie i moje serce wyskakuje z piersi. Nie tylko w momencie zdenerwowania, ale także i długo po nim… Wtedy zauważyłam też, że myślę więcej niż rówieśnicy. Z tym że ja nie myślałam o tym co będzie na obiad, tylko myślałam o śmierci. O tym, kiedy umrę? Że chciałabym umrzeć teraz (choć wcale nie chciałam) co wprowadzało mnie w stan przerażenia. Te myśli pojawiały się znikąd, one po prostu przychodziły mi do głowy, a ja się ich potwornie bałam…
Bo przecież skoro myślę o śmierci – to znaczy, że ją na siebie ściągnę.
Już w szkole podstawowej widziałam, że koleżanki z klasy mają normalniej niż ja. Ich rodzice nie krzyczą na siebie. Ich Tata nie wraca pijany do domu (albo i nie wraca przez kilka tygodni). Ich Mama nie bije Ojca za to, że znów wrócił pod wpływem… W momentach, gdy mój Tata nie wracał do domu przez kilka tygodni (pił gdzieś z kolegami), ja (jako najstarsza z rodzeństwa) otrzymywałam naprawdę niezły łomot… Szkoda tylko, że nie pamiętałam powodów, dla których dostawałam lanie… W gimnazjum, gdy zaczęłam się sprzeciwiać i buntować, dostawałam jeszcze więcej- co w sumie było mi obojętne, bo dostawałam zawsze. W czasach liceum dostawałam po prostu w pysk za swoje zdanie… Bo przecież jak można sprzeciwiać się Matce… Zawsze w momentach, kiedy ona do mnie podchodziła – z nerwów szumiało mi w głowie, zawsze miałam wrażenie, że za chwilę zemdleje, a moje serce bardzo długo nie mogło się uspokoić… Wtedy wiedziałam, że jestem bardziej wrażliwa niż inni, ale przecież jak powiem to Mamie, to znowu oberwę…
Pierwsza konfrontacja ze śmiercią
Po liceum szybko poszłam do pracy, do jednej, do drugiej i do trzeciej. Pracując na trzy etaty (w domu zawsze było biednie, więc chciałam dobrze i modnie wyglądać) byłam tak zmęczona, że moje myśli najczęściej kierowały się ku spaniu. Czułam się ze sobą lepiej będąc w towarzystwie, podświadomie uciekając od śmierci – o jej istnieniu i myślach o niej. Do czasu, kiedy miałam 20 lat, i moja Mama wróciła z pracy i powiedziała, że moja siostra (przyrodnia od strony Ojca, z którą miałam średni kontakt) ma raka wątroby. Dziewczyna miała 24 lata. To był mój psychiczny koniec. Myśli o śmierci wróciły ze zdwojoną mocą.
Pierwszy raz dostałam ataku paniki. Pamiętam to, jakby to było dzisiaj – poczułam uderzenie gorąca w głowę, jakby mi się coś wylało, moje serce zaczęło bić znacznie szybciej, pojawiła się ekspresowa myśl „ja umrę”. Chciałam tylko uciec, jak najdalej. Myślałam, że wariuję.
Doznałam ich jeszcze kilka w późniejszym czasie, z tym że były one bardzo krótkie, trwały może minutę? Myślałam o siostrze, w końcu napisałam jej wiadomość, że mogę pomóc, jeśli chodzi o przeszczep wątroby, naprawdę byłam gotowa to zrobić… Niestety nie było już ratunku, walczyła rok i zmarła. Załamałam się. To był pierwszy raz, kiedy musiałam zmierzyć się ze śmiercią osoby, którą znałam. Od tamtej pory notorycznie prześladowały mnie myśli: „Kiedy umrę? Na pewno umrę w jej wieku i na pewno będzie to rak wątroby”… Codziennie sprawdzałam, czy nie boli mnie wątroba (prawa strona pod żebrami). Robiłam to automatycznie, panicznie bojąc się, że wyczuję guza, bądź będzie mnie bolało. To będzie znaczyło, że koniec jest bliski. Znów rzuciłam się w wir pracy. Pisząc to, uświadomiłam sobie że praca była dla mnie ucieczką od problemów, z którymi sobie nie radziłam. Myśli pojawiały się czasem, ale zagłuszałam je obowiązkami, przekonana, że mam jeszcze tylko kilka lat życia.
Bałam się, że coś mi się stanie, że umrę i będę wołała o pomoc, ale nikt mnie nie usłyszy…
Skończyłam 23 lata, zamieszkałam razem z chłopakiem, oczywiście mnóstwo stresu przy przeprowadzce… Któregoś dnia, powiedział, że jedzie dziś na nockę do pracy i będę w domu sama. Przyjęłam to ze spokojem, do momentu, w którym nie wyszedł z domu. Myśli wróciły i mówiły, że umrę właśnie teraz, że zemdleje, dostanę zawału, wylewu, po prostu umrę, i nikt mi nie pomoże. Od tamtej pory bałam się zostawać sama w domu, nie tylko w nocy. Bałam się, że coś mi się stanie, że umrę i będę wołała o pomoc, ale nikt mnie nie usłyszy…
Chciałam tylko zobaczyć moje dziecko, później mogłam umrzeć…
Mając 24 lata, na same Święta Bożego Narodzenia, dowiedzieliśmy się, że zostaniemy rodzicami… To był spokojny okres. W ciąży czułam, że nie jestem zagrożona śmiercią, bo przecież noszę w sobie życie… Według moich myśli, został mi +/- rok życia, żeby umrzeć na raka wątroby. Chciałam tylko zobaczyć moje dziecko, później mogłam umrzeć…
W czasie ciąży planowaliśmy nasz ślub, planowaliśmy dalszą część naszego życia, z tym że on nie wiedział, że ja planuję tylko do momentu urodzenia mojej córki… I tu historia nabiera tempa. Całą ciążę bałam się porodu i przeżywałam ogromny stres na myśl o porodzie. W końcu nadszedł ten wrześniowy moment. To była bardzo ciężka próba i szybkie zderzenie z rzeczywistością, wszak pierwsze godziny/dni macierzyństwa nie wyglądały tak, jak opisują to Matki/ Babki i inne Ciotki… Kochałam moje dziecko, ale bałam się jej… Była maleńka, a jej życie leżało w moich rękach…
Nastąpił powrót do domu. Wiedziałam, że od tej chwili już będzie spokojnie… Jakże się myliłam… Już tego wieczoru poczułam znajome szumienie w głowie i uszach, serce wyskakiwało z piersi, a myśli podpowiadały, że to jest moment kresu mojego życia.
Następnego dnia, przyszła w odwiedziny właścicielka mieszkania i… zrównała nas z ziemią. Przemiła dotąd osoba, stwierdziła, że jesteśmy brudasami, że nie nadajemy się na rodziców i ogólnie jesteśmy gówno warci. Do tej pory nigdy nie miała do nas zastrzeżeń. Ja byłam w szoku, urządziliśmy mieszkanie, chłopak pracował na dwa etaty, żeby wszystko kupić dla malucha nowe (nie chciałam używanych rzeczy). Oboje staraliśmy się, jak mogliśmy. Nawet moja Mama powiedziała, że ładnie sobie radzimy (!!!). A tu wchodzi bezdzietna kobieta i rozstawia nas po kątach! Siedziałam z moim dzieckiem i płakałam kilka godzin bez przerwy… Mój chłopak kompletnie nie umiał mnie uspokoić. Stwierdziliśmy, że czas się wyprowadzić. Wiec nastąpiło ekspresowe szukanie mieszkania. W międzyczasie wzięliśmy ślub i nastąpiła szybka przeprowadzka.
„Nastał moment spokoju” – pomyślałam – „Teraz będzie już tak, jak być powinno. Tak jak w każdej rodzinie”. Zaczął mnie boleć prawy bok. Jak jasna cholera. Wpadłam w panikę, bo w pierwszej chwili myślałam, że to wyrostek. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to wątroba… Wiedziałam, że moje dni są już policzone. To jest ten moment. Umieram.
Jeśli ludziom pęka serce, to właśnie wtedy moje pękło pierwszy raz
To był październikowy wieczór, siedziałam z koleżanką w naszym mieszkaniu i dostałam telefon od mojego Wuja. W pierwszej chwili nie odebrałam, myśląc, że nie mam czasu na plotki. Za drugim razem odebrałam. Usłyszałam w słuchawce „Tata jest w szpitalu w ciężkim stanie, przewrócił się na ulicy i pękł mu krwiak w głowie”. W pierwszej chwili myślałam, że się upił i żartuje… Mój Tatuś!? Przecież on nie zdążył poznać jeszcze swojej półtoramiesięcznej Wnuczki, a tak się na nią cieszył… On umrze… Pojechałam do szpitala, weszłam na Oiom i prawie go nie poznałam… Leżał pod tymi rurkami, aparatura za niego oddychała, na głowie miał bandaż. Prosiłam go, żeby się pozbierał i obudził dla Antosi, dla mnie… Zmarł dwa dni później. Jeśli ludziom pęka serce, to właśnie wtedy moje pękło pierwszy raz. Mimo tego, że dużo pił, zawsze miał dla mnie dobre słowo, i zawsze stał za mną murem. Nie wymagał więcej, niż mogłam dać z siebie. Kochałam go bardzo mocno!
Wychodziłam z domu i żegnałam się z córką i mężem, jakbym miała nie wrócić, umrzeć gdzieś po drodze…
Moment po śmierci Taty – zaczęło się na nowo… Moje myśli fundowały mi nieprzespane noce opierające się na myślach, że umrę, że chce umrzeć, że nie zasłużyłam, żeby żyć, że Tata mnie zabierze do siebie… Ataki paniki pojawiały się średnio raz na kilka dni. Podczas ich trwania nie mogłam oddychać, miałam bóle w klatce piersiowej, kołatania serca (które potrafiły wybudzić mnie ze snu) zwiastujące zawał, bóle prawego boku zwiastujące raka wątroby bóle w piersiach zwiastujące raka płuc, ból głowy interpretowany jako krwiak albo rak. Wszystkie moje myśli sprowadzały się do śmierci. Wychodziłam z domu i żegnałam się z córką i mężem, jakbym miała nie wrócić, umrzeć gdzieś po drodze… To było nie do wytrzymania, brakowało mi łez. Wiedziałam, że umieram. Nie mogłam się pogodzić z tym kompletnie.
“Ja umieram, a on mówi, że nic mi nie jest!?”, czyli badania lekarskie
Mąż zaciągnął mnie do lekarza. Ja nie chciałam iść ze względu na to, że wiedziałam, że usłyszę „nie ma dla Pani ratunku”, albo „zostały Pani dwa miesiące życia”. Miałam 25 lat, a ból w prawym boku stawał się nie do zniesienia. Poszłam na USG jamy brzusznej z myślą „ciekawe ile będzie ognisk raka?”. Lekarz powiedział, że wątroba jest lekko stłuszczona od jedzenia, ale poza tym jestem zdrowa jak koń. Myślę sobie „gościa pojebało”. Ja umieram, a on mówi, że nic mi nie jest!? Następny lekarz i następne badania. I tak w kółko na przemian z atakami paniki i myślami o tym, że chce umrzeć i umieram, bo mnie boli…
To był totalny rollercoaster. To było nie do opisania. Życie w panice, strachu, płaczu i nieświadomości co się z Tobą dzieje. Czujesz, że za każdym razem wariujesz, że za chwilę stracisz nad sobą kontrolę, że komuś coś zrobisz, że coś się stanie, że umierasz…
Opowiedziałam swoją historię i wcale nie usłyszałam, że jestem dziwna, że zamkną mnie w szpitalu na oddziale zamkniętym
Poszłam do psychologa. Prywatnie, bo na NFZ prędko bym wizyty nie doczekała. Nie byłam do końca pewna co jej powiedzieć. W momencie, gdy weszłam do gabinetu, zaczęłam po prostu płakać. Opowiedziałam swoją historię i wcale nie usłyszałam, że jestem dziwna, że zamkną mnie w szpitalu na oddziale zamkniętym. Nie stało się nic, czego się spodziewałam… Byłam w szoku.
Pani psycholog stwierdziła nerwicę lękową
Byłam u niej dwa razy, za każdym razem czułam się o 10 kilogramów lżejsza. Zaleciła dbanie o moje wewnętrzne dziecko, troszczenie się o siebie, myślenie przede wszystkim o sobie, bo jestem ważna! Niestety nie mogłam chodzić do niej dłużej, ponieważ nie było nas stać na wizyty. Bardzo żałuję, bo to ona w ciągu dwóch wizyt mnie nauczyła dużo między innymi, że to są tylko myśli… One nie mają żadnej władzy. Nie sprawią, że umrę, że coś mi się stanie. Dowiedziałam się też, że te wszystkie bóle są po to, żeby mnie nastraszyć.
Facebookowe wsparcie
Kolejną pomoc uzyskałam na Facebooku. Tak właśnie, na grupach lękowych na Facebooku. Dzięki nim uświadomiłam sobie, że nie jestem sama, że nie jestem inna. Jestem bardziej doświadczona przez życie i bardziej wrażliwa. Są ludzie którzy czują to, co ja- zrobiło mi się lepiej. Znacznie lepiej.
Na co dzień pomaga mi myśl, że nerwica to zaburzenie, nie choroba i że z dnia na dzień jestem coraz bliżej wyjścia. Nauczyłam się, że im bardziej walczyłam z myślami o śmierci, tym częściej one się pojawiały i działały z większą mocą. W momencie, gdy je zaakceptowałam i przestałam się ich bać- ustały.
Jak jest teraz?
Nie raz miałam kryzys, podczas kołatania serca, zawrotów głowy, uczucia omdlenia – po prostu stawałam, płakałam i mówiłam „nie dam rady”. Przecież życie mam jedno i szkoda mi go na banie się, na panikę. Życie mam jedno.
Od tamtego czasu, walczę o siebie, akceptuje moje lęki, moje obawy, moje objawy. Chociaż czasami jest trudno, to idę dalej.
BĘDĘ ŻYĆ – bo przecież ileż razy można umierać?
~Angelika, lat 26