Pierwszy atak

Wszystko zaczęło się w niedzielę na początku października 2012 roku, kiedy to podczas powrotu samochodem z koncertu, poczułam się źle − serce biło nierówno, tak jakby co chwilę się zatrzymywało. Przestraszyłam się, że to zawał (w końcu ludzie w młodym wieku też chorują). Pierwsze co mi przyszło do głowy „wziąć aspirynę” i wzięłam. Nic mnie nie bolało, ale od razu zaczęłam myśleć o tym, gdzie jest najbliższy szpital, żebym zdążyła do niego dojechać. Starałam się oddychać spokojnie, głęboko. Zasadniczo myślałam, że umieram. Gdy serce się uspokoiło, a właściwie dość szybko się to stało − całe kołatania trwały może minutę, to nadal byłam przestraszona. Zastanawiałam się „co to było?”, „co mi jest?”. Niby przeszło, ale tego wieczora, jak i dnia następnego czułam się bardzo słabo, a serce bardzo szybko biło przez cały czas. Byłam zmęczona, chociaż nie robiłam niczego, co mogło mnie zmęczyć.

Szukając przyczyny

Udałam się do lekarza pierwszego kontaktu, który po wykonaniu EKG od razu skierował mnie do szpitala, podejrzewając chorobę niedokrwienną serca. I to był chyba ten moment, kiedy uruchomiły się lęki o zdrowie i życie. „Jak to? Chorobę niedokrwienną serca? Ja? O rany, co ze mną będzie?” W oczekiwaniu na karetkę próbowałam zrozumieć, co to w ogóle znaczy i jak będzie wyglądało moje życie. Moje myśli szły w negatywne scenariusze − skoro mam chorobę niedokrwienną, to pewnie zaraz będę mieć zawał. Zresztą podejrzewałam, że może już miałam zawał − wtedy jak wracałam samochodem. Moja mama miała zawał, a na EKG nic nie wyszło” − myślałam − Może to samo jest w moim przypadku. Od razu też sobie przypomniałam, że mamę bolało gardło przed zawałem. Oczywiście od razu i mnie zaczęło boleć gardło.

W szpitalu okazało się, że nic takiego mi nie jest i przepisano żelazo, stwierdzając anemię. Lekarz stwierdził, że EKG jest w porządku i nie wie, co moja lekarka takiego w nim widziała… No i bądź tu mądry… Żelazo przyjmowałam, ale wcale nie czułam się lepiej, a raczej gorzej, bo zaczęły się bóle brzucha (to akurat od żelaza, bo jak lekarka zmieniła preparat się uspokoiło), ale najgorsze były kołatania serca. Za każdym razem, gdy się zdarzały − czułam, jak moje serce na chwilę się zatrzymuje. Działo się to co najmniej kilka razy dziennie i w związku z tym, odczuwałam strach przed śmiercią. Myślałam, że na pewno coś mi jest, że moja lekarka pewnie miała rację z tą chorobą, a lekarz na ostrym dyżurze zbagatelizował sytuację. Zaczęły mi się przypominać sytuację z gazet czy z telewizji, gdzie lekarze wypuścili człowieka ze szpitala, a on zmarł dzień później. Przede wszystkim nie miałam kompletnie zaufania do lekarzy. Szukałam w Internecie informacji na temat tego, co mi może być. Nie róbcie tego. To dodatkowo nakręca. Człowiek wyszukuje sobie choroby. Badania krwi robiłam chyba co miesiąc, no bo przecież mąż koleżanki był zdrowy i nagle zachorował na poważną chorobę. To lepiej się badać co miesiąc. Nie róbcie tak. Dzisiaj się zbadacie, dzisiaj jesteście zdrowi, a jutro już możecie nie być zdrowi.

Odłączenie od energii

Dodatkowo nic mi się nie chciało w tym czasie, a wstanie z łóżka, graniczyło czasami z cudem. W październiku nie mogłam wziąć urlopu, bo to gorący okres w pracy. Pracowałam z domu, wtedy, kiedy byłam w stanie. Pamiętam, jak raz leżałam w łóżku i dzwonił telefon. Wiedziałam, że to pilne, bo miałam ustawione inne  dzwonki na ważne osoby w pracy, ten zabieg pozwalał mi na ignorowanie świata zewnętrznego w jak największym stopniu. Był okres budżetowania w firmie i nie miałam siły się podnieść. Nie wiem jak, mi się ten budżet udało ogarnąć wtedy, ale się udało. Dni głównie spędzałam w łóżku i poświęcałam czas na czytanie o chorobach i użalanie się nad sobą.

Dopiero w listopadzie miałam urlop, ale podczas niego wcale mi się nie polepszało. Lekarz rodzinny stwierdził, że właśnie podczas urlopu, gdy opada adrenalina wywoływana stresem, objawiają się skutki stresu. Wtedy nawet zapytałam, czy to może być nerwica, ale moja lekarka uczepiła się tego wyniku EKG i twierdziła, że nie jest poprawne. A ja chyba tej myśli też się uczepiłam i czekałam aż w końcu znajdą przyczynę swoich objawów. Chodziłam od lekarza do lekarza, byłam u hematologa, kardiologa, a nawet trzech, endokrynologa. Wszystkie badania i wyniki były okej. Ten obraz EKG, od którego wszystko się zaczęło, kardiolodzy uważali za poprawny. Ale co z tego? Ja ciągle byłam uczepiona tego, co mówiła moja lekarka, dlatego chodziłam od kardiologa do kardiologa. Żeby ktoś w końcu potwierdził, że jestem chora. Bo przecież muszę być chora, skoro tak źle się czuję. Słabo i bez życia.

Od listopada do lutego rzadko udawało mi się przespać całą noc, często się budziłam w nocy, zwykle około 2-3 i nie potrafiłam już zasnąć. Mam bogatą wyobraźnię i wtedy mój mózg zaczynał wizualizować czarne scenariusze… że coś mi się dzieje, że serce mi staje, że umieram. Zdarzały się okresy spokoju np. 2 tygodnie i potem kolejne 2 tygodnie niepokoju – bezsennych nocy, kołatań serca, a także lęków – np. lepiej mi się spało przy zapalonej lampce nocnej, gdy hulał wiatr w nocy albo padał deszcz czy była burza też odczuwałam niepokój − bałam się, nie wiadomo czego. Serce waliło mi jak młotem. Miewałam zawroty głowy albo ogarniała mnie słabość. W tamtym czasie często spałam u rodziców. Mieszkam sama, a u rodziców czułam się znacznie bezpieczniej. 

W okresie październik-kwiecień byłam diagnozowana przez różnych lekarzy (to ważne – moja lekarka cały czas poszukiwała przyczyny mojego słabego samopoczucia) miałam wykonane dziesiątki różnych badań. Tyle badań ile w tym czasie, to w życiu nie miałam. Bo ja rzadko do tej pory chorowałam (a miałam wtedy niecałe 30 lat). Cały czas przyjmowałam żelazo, bo jego poziom opadał pomimo przyjmowania leków. I to był też taki element całej tej układanki, który dawał mi do myślenia. No na pewno coś jest nie tak, skoro mam taki niski poziom żelaza. Mój kuzyn miał anemię i prawie się przekręcił, no to przecież ja też mogę ją mieć. Od kardiologa miałam przepisane leki uspokajające pracę serca, aczkolwiek jak wspomniałam, trzech kardiologów nie widziało przyczyny moich dolegliwości ze strony serca. Kołatania nigdy nie wyszły na EKG. Dopiero czwarty kardiolog stwierdził zespół LGL (dodatkowy impuls elektryczny powodujący przyspieszenie pracy serca), to było w maju 2013 roku. Jak ja się ucieszyłam. No w końcu wiadomo, co mi dolega. „Moja lekarka od początku miała rację! A tych trzech innych kardiologów się myliło.” − myślałam.

To mnie upewniło w przekonaniu, które karmiło mój lęk.  “Nie można ufać lekarzom, bo mogą się pomylić. Trzeba szukać takiego lekarza, który coś znajdzie. W końcu nie ma ludzi zdrowych, są tylko niezdiagnozowani” − powtarzałam sobie.

Kardiolog zmienił mi leki regulujące pracę serca, chociaż podkreślał, że tego schorzenia się nie leczy, a kołatania nasilają się w stresie, więc najlepiej jakbym unikała stresu (ha, ha, ha, dobre sobie). Leki przyjmowałam około 2 miesięcy, do końca lipca, w międzyczasie byłam na urlopie i, mimo że na samym początku nie czułam poprawy, to w końcu kołatania ustały. Potem jeszcze miałam zrobiony test wysiłkowy, którego wynik lekarz podsumował stwierdzeniem, że mam serce jak u sportowca i nie mam się czym martwić. I tę myśl zawsze przywoływałam, gdy pojawiały się jakieś kołatania i przechodziło.

Choruję na serce, a nie na nerwicę

W 2015 roku, we wrześniu dowiedziałam się, że będę musiała przejść operację kręgosłupa (miałam przepuklinę krążka międzykręgowego z uciskiem na nerw kulszowy). Ta informacja mnie zestresowała, ale nie zdawałam sobie z tego sprawy. Jak na introwertyka przystało, nigdy nie byłam wylewna i uważałam, że sama przed sobą udawałam, że się nie stresuję. W nocy obudziłam się bez powodu, serce mi waliło jak oszalałe i nie potrafiłam się uspokoić. Pierwsza myśl, jaka się pojawiła: to, że kołatania są na pewno objawem zakrzepicy (kilka tygodni wcześniej spadłam ze schodów i bardzo sobie nogę potłukłam) i że zaraz umrę. Od razu przypomniała mi się Kamila Skolimowska, która zmarła młodo, bo miała zakrzep. Była sportowcem, na pewno o siebie dbała i była pod opieką lekarzy, a mimo to nie udało jej się pomóc. I myślałam, że ze mną też tak będzie, że umrę w moim mieszkaniu, a nikt nawet nie będzie o tym wiedział. Wezwałam karetkę, czas oczekiwania się dłużył, siedziałam na łóżku z głową schowaną w dłoniach i kiwając się do przodu i do tyłu powtarzałam w głowie mantrę „nie dam rady”. Gdy w końcu usłyszałam trzask zamykanych drzwi i sygnał domofonu poczułam lekką ulgę, aczkolwiek nadal byłam roztrzęsiona. Podczas badania cała się trzęsłam. Lekarz zbadał, zrobił EKG, nie stwierdził niczego niepokojącego. Podał mi betablokery oraz zalecił wizytę w przychodni. Zapytał mnie „czy nie choruję na nerwicę?”. No, ale przecież nie chorowałam na nerwicę, tylko na serce… Jak ekipa karetki wyszła, było mi głupio, że ich wezwałam, bo przecież nic mi nie było. Leżałam, próbując zasnąć, ale zasnąć nie umiałam. Próbowałam zrozumieć co się ze mną dzieje i wymyślić, na co jestem chora. A może to, a może tamto.

Diagnoza

Następnego dnia czułam się fatalnie, byłam tak słaba, że ledwo doszłam do przychodni (chociaż mam 10 minut spacerkiem). Siedząc w przychodni, myślałam, że nie dam rady tam wysiedzieć i zaraz odpłynę. Lekarka zleciła EKG i znowu wezwała karetkę… bo obraz EKG znowu jej się nie podobał. Poczułam ulgę, że jadę do szpitala i tam się mną zajmą w końcu. Na pewno tym razem znajdą przyczynę, bo przecież jestem chora tylko nie wiadomo na co. Oczywiście w szpitalu niczego nie stwierdzili, poza niskim poziomem żelaza. Zgłosiłam lekarce, że boli mnie gardło i czuję taki ucisk w gardle. Podała mi hydroksyzynę w syropie i po niej poczułam się znacznie lepiej. Zapytałam jej o to, czy mogę mieć zakrzepicę, ale lekarka przekonała mnie, że nie. Chyba jednak nie do końca jej uwierzyłam, przecież nie ma w oczach dopplera… Dostałam receptę na hydroksyzynę. Następnego dnia w przychodni, lekarka znowu wykonała EKG i okazało się, że jest dużo lepsze niż to poprzednie. Prawdopodobnie po hydroksyzynie. I wtedy po raz pierwszy padła z ust mojej lekarki diagnoza, że to depresja, która „maskowała” się za chorobą serca, na co wskazywały wyniki EKG.

Zostałam skierowana do psychiatry, dostałam lek z grupy benzodiazepin, których jednak nigdy nie wzięłam, bo właściwie nie było potrzeby (psychiatra zresztą mówiła, że ludzie często czują się uspokojeni samym faktem, że mają taki lek pod ręką) oraz skierowanie do poradni psychologicznej (czas oczekiwania na psychoterapię z NFZ 1 rok). Psychiatra stwierdził nie depresję, a zaburzenia lękowe. W tym czasie, z uwagi na problemy z kręgosłupem miałam 3 miesiące przerwy od obowiązków zawodowych (nie L4, a wybieranie nadgodzin), doszłam więc do siebie zarówno fizycznie, jak i psychicznie bez pomocy psychoterapii. A skoro poradziłam sobie sama, no to stwierdziłam, że nie ma sensu iść na psychoterapię. Wróciłam do pracy i wszystko było okej.

Ale to nie był koniec

W 2017 roku na wiosnę powrócił problem kołatań serca, a w nocy zaczęły pojawiać się ataki paniki. Kołatanie za każdym razem było uczuciem nierównego bicia serca, takiego zatrzymywania się, a ataki paniki były z tym związane. Budziłam się spocona w nocy, od razu włączały się czarne scenariusze − że coś mi jest, że zaraz umrę, że to koniec. Czasem wyskakiwałam z łóżka jak oparzona, w panice łapałam telefon, żeby wezwać karetkę, czego ostatecznie nie robiłam. Opływał mnie zimny pot, trzęsłam się. Tak, trzęsienie całego ciała to było najgorsze w tamtym czasie. A ja próbowałam je na siłę opanować. Nie trzęś się, uspokój się, nic Ci nie jest. Teraz już wiem, że trzęsienie ciała jest okej, bo pozwala zejść napięciu. Wtedy też zaczęły pojawiać się racjonalne myśli, że to nie pierwszy raz, że już tak miałam, że nic się wtedy przecież nie stało. Często rano śmiałam się sama z siebie, że znowu dałam się „nabrać” sobie samej.

Pierwsze podejście do terapii

Ponieważ do tej pory lekarze niczego konkretnego nie znaleźli, a mając w pamięci ostatnią diagnozę o depresji lub zaburzeniach lękowych, udałam się w końcu do psychoterapeuty prywatnie. Nie umiałam sobie tego wyobrazić, że jak ja, taki introwertyk zamknięty w sobie, będzie mówił o takich sprawach obcej osobie… Długo zwlekałam, jak widać. Intuicja mi podpowiadała już po pierwszym ataku paniki, że to coś z psychiką, a ja uparcie chciałam, żeby jakiś lekarz znalazł „normalną” chorobę.

Psychoterapia w nurcie poznawczo-behawioralnym trwała 3 miesiące i pomogła… powierzchownie. W zasadzie była nastawiona na to, by wyjaśnić co się dzieje podczas ataku paniki i jak sobie z nim radzić, jak sobie radzić z tymi wszystkimi myślami, które się wtedy pojawiają itp. Można powiedzieć, że była to taka edukacja psychologiczna, którą każdy powinien mieć. I rzeczywiście kołatania serca przestały robić na mnie wrażenie. Pojawiały się też zdecydowanie rzadziej, głównie przed okresem. Do tej pory, jeśli pojawiają się kołatania, po prostu pozwalam im być, a potem znikają i jest ok. Nie odczuwam lęku i nie generuję negatywnych myśli z nimi związanych. Pierwsza psychoterapia pozwoliła mi poradzić sobie z kołataniami serca i atakami paniki, które wywoływały. Aczkolwiek z perspektywy czasu mam pewne wątpliwości czy tamtą psychoterapię przeszłam prawidłowo.

I właśnie… czyli nawrót nerwicy

Wszystko wróciło w piątek pod koniec września 2019 roku. Od kilku dni źle się czułam, zwykłe przeziębienie, suchy kaszel, katar. W pracy zrobiło mi się słabo, zaczęły mi się trząść ręce. Ten atak paniki, no bo umówmy się, że teraz to wiem, że to też był atak paniki, był zupełnie inny od poprzednich. Nie było kołatań serca przede wszystkim, czyli tego, z czym ataki paniki mi się do tej pory kojarzyły. Po prostu zrobiło mi się słabo. I z jednej strony myślałam, że to może być związane z przeziębieniem, a z drugiej strony, gdzieś tam z tyłu głowy znowu zaczęły pojawiać się myśli o jakiejś strasznej chorobie, no chociażby zakrzepicy, bo zaczęło mi się źle oddychać. A przecież przy zakrzepicy właśnie z oddechem można mieć kłopot. W dodatku kilka dni wcześniej ojciec mojej bratowej trafił do szpitala właśnie z podejrzeniem zakrzepicy, a badania to potwierdziły. Miał też problemy z oddychaniem. Nie powiedziałam nikomu o tym, co się dzieje, tylko zwolniłam się do domu.

W trakcie powrotu do domu, w samochodzie dostałam już takiego ataku paniki, jak nigdy wcześniej. Duszności, które uspokoiłam kilkanaście minut wcześniej, uderzyły ze zdwojoną siłą. Myślałam tylko o tym, by dojechać do szpitala. Zastanawiałam się, do którego szpitala mam jechać, co mam powiedzieć, gdzie pójść. Jednocześnie próbowałam zastosować techniki, których nauczyłam się w trakcie psychoterapii, ale nic nie pomagało. I tu mój błąd, bo ponieważ nic nie pomagało, stwierdziłam, że to musi być coś innego, a nie atak paniki. Zrobiło mi się słabo, krew odpłynęła z twarzy, ręce zaczęły się trząść i wtedy jedyna myśl, jaka mi przyszła do głowy, to, że nie dam rady dojechać do szpitala, a muszę się w nim natychmiast znaleźć, bo tam mi na pewno pomogą. 

Zjechałam na pierwszy lepszy parking i wezwałam karetę, bo czułam, że zaraz odpłynę. Zadzwoniłam też po tatę, żeby przyjechał, chociaż właściwie to nie wiem po co, bo samochód mógł tam zostać. Czas do przyjazdu karetki dłużył się niemiłosiernie. Siedziałam w samochodzie, z głową schowaną w dłoniach, próbując nabrać głębszy oddech, czego nie mogła zrobić. W myślach w kółko powtarzałam jedno i to samo „nie wytrzymam, nie wytrzymam”. Pierwszy przyjechał tata. Gdy otworzył drzwi i spytał co mi jest, to właściwie chciałam zniknąć − nie chciałam, żeby nie widział mnie w tym stanie. Wtedy zaczęło też do mnie docierać, że to chyba jest jednak atak paniki. I znowu, jak zobaczyłam karetkę, od razu się uspokoiłam. Ratownicy zbadali mnie w karetce, zrobili EKG, cukier, puls, podstawowe badania i stwierdzili, że nic mi nie jest, że prawdopodobnie to był atak paniki, ale mogą mnie zabrać do szpitala na dodatkowe badania. Ponieważ nadal czułam się słabo, z ledwością łapałam oddech i cała się trzęsłam, poprosiłam o transport do szpitala. Na izbie przyjęć nadal czułam się słabo, jakby mnie ktoś odłączył od prądu. I ciągle myśli krążyły wokół tego „co mi jest”. Kiedy ten lekarz w końcu mnie zbada, przecież ja umieram, a oni badają innych… Oczywiście badania niczego nie wykazały. Dopiero po kroplówce wróciły mi siły, a oddech się uspokoił i w sumie ja cała się uspokoiłam. Przy wypisie lekarka sugerowała konieczność dalszych badań pod okiem lekarza rodzinnego. Wspomniała o padaczce, ale ja już wtedy byłam przekonana, że to nie żadna padaczka. To nerwica i pani ratownik medyczna miała rację. Wróciłam do domu. I znowu przyszły takie myśli, że „o rany, jaka ja głupia jestem, znowu się dałam nabrać tej nerwicy, ratownicy stracili czas, zamiast ratować naprawdę potrzebujących”. Było mi głupio…

Zaburzenia lękowe z atakami paniki

Z uwagi na zbyt długo, jak na mnie, trwające przeziębienie i paskudny kaszel, miałam już wcześniej umówioną wizytę w przychodni na poniedziałek. Lekarz prowadzący zbadał mnie i potwierdził diagnozę ratowników medycznych – zaburzenia lękowe z atakami paniki. Przepisał lek uspokajający z grupy benzodiazepin na wypadek kolejnego ataku i dał tydzień L4. W tym samym tygodniu udałam się także do psychiatry na konsultację, dostałam leki antydepresyjne, które działają także na zaburzenia lękowe oraz L4 na 3 tygodnie. Rozpoczęłam również psychoterapię, ale tym razem u innego psychoterapeuty w nurcie integratywnym.

Czarna plama

Efekty zarówno leków antydepresyjnych, jak i psychoterapii nie pojawiły się od razu. Raz zdarzyło się, że musiałam zażyć benzodiazepinę, bo miałam wrażenie, że dzieje się ze mną coś złego. Takie uczucie dużo słabsze niż przy ataku paniki, ale za to trwające kilka godzin. Wewnętrzne napięcie, roztrzęsienie i oczywiście myśli o tym, że umieram. Nie mogłam spać, cały czas miałam problemy z oddychaniem, różne lęki, a także kołatania serca, biegunki i inne tego typu historie. Wystarczyło, że zabolała mnie noga i od razu pojawiała się myśl o zakrzepicy; jak bolała głowa, myśl o udarze. Przy kołataniach serca już nie myślałam o zawale, chociaż tyle dobrego 😉

Po powrocie z L4 do pracy, czyli teoretycznie po trzytygodniowej przerwie, czułam się nadal słabo. I miałam w sobie ogromną niechęć do tej pracy. W dodatku nie miałam chęci do robienia tego, co kiedyś lubiłam robić. Najchętniej leżałam w łóżku i oglądałam bezmyślnie TV albo w kółko czytałam te same wiadomości w Internecie. W pracy byłam niecierpliwa, poirytowana. Pracowałam na pół gwizdka − robiłam tylko to, co musiałam i nic więcej. Kiedyś byłam bardziej zaangażowana, robiłam rzeczy, których nie musiałam, po to, żeby coś usprawnić albo, żeby komuś pomóc. Teraz nie mogłam się skoncentrować, a moja efektywność wynosiła najwyżej połowę tego, co wcześniej. Innymi słowy „nie byłam sobą”. Nie mnie nie cieszyło, nic mi nie smakowało. Jak patrzę teraz na tamten czas, to widzę czarną plamę.

Terapeutyczna droga do samej siebie

W trakcie psychoterapii doszłam do wielu wniosków − pozytywnych i negatywnych. Niewątpliwie psychoterapia pozwoliła mi spojrzeć na siebie obiektywnie, bez udawania, by dostrzec również te czarne strony siebie. Nadal jestem w psychoterapii, ponieważ tym razem nie chciałam „załatwić” tego szybko. Już przecież wiedziałam, o co chodzi z tymi atakami paniki, jak to działa itp. Nie potrzebowałam edukacji. Chciałam raczej wejść w głąb siebie, zmienić siebie, zmienić swoje podejście − bo to głównie stąd brały się moje zaburzenia lękowe. Byłam zalęknioną, grzeczną dziewczynką, która bała się walczyć o swoje. Często wchodziłam w rolę ratownika/pomagacza. Tak bardzo starałam się dbać o innych, że zapomniałam dbać o siebie. I to, co chyba w tym wszystkim najważniejsze, nie pozwalałam być emocjom. Uciekałam przed emocjami, a one się we mnie kumulowały i w atakach paniki ze mnie wypływały, a ja i tak przed nimi wtedy uciekałam − do karetki, do szpitala, do mamy.

Zmiany

Dochodzić do siebie zaczęłam pod koniec roku. Wtedy zdecydowałam się na odważny krok, którego wcześniej bałam się wykonać, mimo iż właściwie już pierwszy atak paniki w 2012 roku, a na pewno ten z 2015 roku, chciał mi do podpowiedzieć. Miejsce, w którym pracowałam, nie było dla mnie. Kłóciło się z moimi wartościami, wymagało poświęcenia nadmiernej ilości czasu, a i też, jak się okazało w terapii, mogło wiązać się z traumą.

Nie bez przyczyny najczęściej pogorszenie mojego stanu zdrowia miało miejsce w okresie wrzesień-październik, który to okres był jednocześnie najbardziej stresującym z uwagi na wykonywane w tym czasie obowiązki i kontakt z ludźmi − przełożonymi przełożonych, którzy wykazywali się kompletnym brakiem szacunku i traktowali nas (mnie, mojego szefa) jak śmieci. 

Złożyłam w końcu wypowiedzenie i zmieniłam pracę na inną, też w korporacji, mimo że zarzekałam się, że nigdy więcej w korporacji nie będę pracować. Z drugiej strony chciałam zobaczyć, jak jest w innych korporacjach.

Nauka życia z nerwicą

Poza tym zaczęłam pracować nad asertywnością i wykonywałam masę zadań, które zlecała psychoterapeutka. Uczyłam się żyć z zaburzeniem lękowym oraz traktować je trochę jak takiego towarzysza życia. Gdy pojawiają się jakieś objawy, wyobrażam sobie, że przychodzi do mnie Hulk (bo tak sobie wyobrażam moją nerwicę) i sobie z nim rozmawiam. Pytam „co go do mnie sprowadza tym razem?”. Na razie się nie dogadujemy 😉 ale małymi kroczkami do przodu. Ostatni atak paniki miałam w kwietniu 2020 roku. Bez wątpienia mogę powiedzieć, że psychoterapia pomogła mi się podnieść. Nawet jeśli teraz zbliża się coś na kształt ataku paniki, pozwalam temu przyjść, a on… nie przychodzi.

Emocje jako informacja

Znowu zaczęłam czuć radość z życia, znowu robię to, co lubiłam wcześniej robić. Można by powiedzieć, że wróciłam do życia. Przede wszystkim psychoterapia uświadomiła mi, że nie potrafię przeżywać emocji. Czasem nawet sobie z nich nie zdawałam sprawy. Zawsze mi się wydawało, że się nie stresuję, ale to nieprawda. I na przykład teraz widzę, że kołatania serca często pojawiają się (jeśli już się pojawiają) w sytuacjach stresujących np. w rozmowie z głupim szefem itp. Tak jakby te kołatania chciały mi powiedzieć „ej, teraz się stresujesz, zauważ to”. Uczę się większej uważności na siebie, rozpoznawać emocje i nie bać się ich przeżywać. Na przykład miałam w sobie takie przekonanie, że jako „grzeczna” dziewczynka, nie mogę się złościć. A to nieprawda. Mogę, a nawet powinnam. Nie znaczy, że mam od razu kopać i gryźć, ale mogę sobie na przykład na taką osobę, co mnie wkurza, ponarzekać czy poprzeklinać w myślach. Mam też deseczkę i nóż, w którą walę, gdy jestem zła.

Jedyna kwestia, której do tej pory nie rozwiązałam, to problem z oddechem. Okresowo wraca problem z nabraniem głębokiego oddechu, wtedy też dużo ziewam, a niemożność nabrania głębokiego oddechu mnie irytuje i złości. Nadal jednak próbuję ten temat jakoś ogarnąć. Jak do tej pory nic nie pomaga. Są rozwiązania, które działają przez chwilę, ale później przestają działać. Najważniejsze jest jedno − to, że z tym żyję i wiem, że skoro już od ponad roku mam ten problem, a jeszcze nie umarłam, no to nie umrę. Napady duszności nie wywołują u mnie ataku paniki. Ba, nawet nie wywołują strachu, a przecież mogłyby, bo mogłabym zacząć myśleć, że mam COVID-19.

Najważniejsze, to przestać udawać

Jak widać, sporo czasu zajęło mi rozpoczęcie prawdziwej psychoterapii. Żałuję, że nie podjęłam jej w pierwszym roku po wystąpieniu pierwszego ataku paniki. Myślę, że dużo wcześniej byłabym w stanie wszystko sobie poukładać i po prostu dużo wcześniej zaczęłabym lepiej żyć. Straciłam kilka dobrych lat na udawanie przed samą sobą, że wszystko jest w porządku w mojej psychice. A to przekłada się na to, gdzie teraz jestem. Gdybym wcześniej doszła do ładu ze sobą, moje życie dzisiaj mogłoby wyglądać inaczej. Jednak jest, jak jest.

Końcowe wnioski

Natomiast Tobie, czytelniku, polecam zacząć jak najszybciej dochodzenie do ładu ze sobą samym. Nie warto zwlekać. Psychoterapię powinien przejść każdy, nawet jeśli nie ma stwierdzonych zaburzeń. Psychoterapia pozwala się zatrzymać i dogłębnie poznać, a w dzisiejszym zabieganym świecie, mało kto ma na to czas i chęci. 

~ Małgorzata